Od przybytku głowa nie boli- głosi słynne polskie przysłowie, które zapewne jest życiowym mottem wielu planszówkowiczów, którym świecą się oczy na widok kolejnych nowości i zapowiedzi wydawniczych. Coraz więcej gromadzimy, lecz czy idzie za tym pożądana satysfakcja? Gdzie leży granica między kolekcjonerstwem, a zwykłym zbieractwem, które z czasem może przybierać charakter zakupocholizmu?
Czasy kiedy kolekcje graczy składały się z 5-6 tytułów minęły bezpowrotnie. Obecnie standardem są potężne regały, z których zerkają na nas barwne pudełka. Każde z nich stanowi imponujący element wyposażenia mieszkania gracza i wabi niczym syreni śpiew, aby przyjrzeć się z bliska zawartości. Może to brzmieć zabawnie, ale kwestia dobrze skrojonej i dopasowanej do naszych potrzeb kolekcji, nierzadko stanowi niemniejszy problem, niż przemyślane umeblowanie mieszkania. Często wręcz zawalamy się grami planszowymi, od których uginają się nasze regały. I co? I nic! Pudełka leżą i zbierają kurz, często nawet zawartość nie jest wyjęta z wyprasek, a nam wystarczył ten przyjemny impuls, który pojawił się w naszym mózgu w momencie kliknięcia „kup to”. Cóż, myślę, że problem wiąże się także z tym, że w dzisiejszych czasach kupujemy więcej niż potrzebujemy i chowamy wtedy zdrowy rozsądek do szafy. A świat gier planszowych jest tak bogaty i różnorodny, że tym bardziej gracz-kolekcjoner ma ciężki orzech do zgryzienia. Dodatkowo wydawcy dbają starannie o to, abyśmy mieli na co czekać. Bo te pudełka takie kolorowe, grafiki takie dopracowane, żetony i karty pachną, jakby dopiero wyjęte spod prasy drukarskiej, bo recenzenci się zachwycają – i jak tu się oprzeć? Podobne dylematy przeżywa na pewno kobieta, która rusza zakupić kolejną parę butów, fan motoryzacji wkraczający do salonu samochodowego, czy mól książkowy w księgarni.
Myślę, że ważnym krokiem jest zracjonalizowanie naszej kolekcji, to znaczy uczciwe uznanie faktu, że części gier zwyczajnie nie potrzebuję, nie gram w nie, więc dlaczego mają dalej zajmować miejsce na mojej półce? Sam często wpadam w pułapkę kupowania gier dla samego faktu kupienia i zapełnienia pustej przestrzeni na regale. Myślę, że przed każdym takim zakupem należy zadać sobie pytanie – czy na pewno ten tytuł jest dla mnie? Czy w mojej kolekcji nie ma już czegoś bardzo zbliżonego mechanicznie, co właściwie może nawet nie wciągnęło mnie tak bardzo. Na przykład posiadacz “Star Realms” niekoniecznie potrzebuje wzbogacać swoją kolekcję o “Hero Realms”, z racji tego że oba tytuły są bliźniaczo podobne. Mógłby jednak stwierdzić, że od jakiegoś czasu grają w większym gronie, wobec czego opcja nabycia gry na większą liczę graczy, byłaby jak najbardziej uzasadniona.
Dobrym krokiem jest również wyznaczenie miejsca na naszą kolekcję, co w naturalny sposób wykształci barierę przed niekontrolowanym rozrostem gier. Powiedzmy, że trzymamy w pokoju regał, który ma pomieścić wszystkie nasze gry. Jeśli zabraknie na nim miejsca, to aby kupić nowy tytuł będę musiał sprzedać albo oddać te, w które już nie gram. Zmusi nas to do analizowania i zastanawiania się nad tym, czy aby nie zawalamy się zbędnym balastem, który powoli wylewa się z naszego mieszkania. Dobrym pomysłem jest też wprowadzenie modelu gra za grę, który zakłada, że zanim zakupimy nowy tytuł, musimy sprzedać któryś z tych, które już posiadamy.
Więcej tytułów, to też krótszy czas życia gier. Nie da się ukryć, że większość gier wyląduje na stole może 3-4 razy, zanim jego miejsce zajmie kolejna długo wyczekiwana premiera. Wszyscy mamy ograniczony czas, dlatego powinniśmy się skupić na tytułach, które najlepiej trafią w nasze gusta, aby zmaksymalizować satysfakcję z grania. Duża rola tutaj mediów planszówkowych, które prezentują nowości. Powinny jak najlepiej opisać dany tytuł, a także podkreślić jego zalety, wady, czy podobieństwa do już obecnych na rynku gier. Pozwoliłoby to potencjalnemu nabywcy stwierdzić, czy warto się interesować danym tytułem, czy z miejsca go skreślić.
W przypadku nowości, wiele z nich otrzymuje także tzw. “premię za świeżość”. Oznacza to, że dany tytuł może nam się wydawać bardziej atrakcyjny, ze względu na to że jeszcze go nie poznaliśmy i nie mieliśmy okazji ograć. Zjawisko to występuje nie tylko na rynku gier planszowych, ale także na każdym innym, gdzie istotne jest utrzymywanie rosnącego poziomu sprzedaży i lansowanie nowych produktów. Starsze pozycje wypierane są przez nowe, a to z naturalnych względów wzbudza nasze zainteresowanie. Jest to dość silny impuls, z którym ciężko jest walczyć. Dodatkowo huczne kampanie marketingowe w mediach społecznościowych, czy nagminne promowanie nowości jeszcze bardziej nas nakręca i sprawia, że trudniej jest nam przejść obojętnie obok danego produktu.
Warto wspomnieć w kilku słowach o kampaniach wspieraczkowych, które również stanowią niemałą pokusę dla poszukiwaczy wypchanych po brzegi tytułów. W wypadku kampanii na KS sprawa komplikuje się jeszcze bardziej bo z reguły inwestujemy w pewien koncept, a nie gotowy produkt. Otrzymujemy opis zawartości i rozgrywki, obietnice dobrze wyposażonego pudła (z reguły plastikiem) i kilka recenzji, rzecz jasna tych pozytywnych, bo twórca będzie chciał przedstawić swój produkt w jak najlepszym świetle, tak aby się ufundował. W takich wypadkach kupowanie “oczami” jest jak najbardziej naturalne, problem w tym że często może być równie nietrafione.
Z której strony by nie spojrzeć, żywot planszówkowicza nie jest usłany różami. To bardzo interesujące i rozwijające hobby, lecz czy nie dotarliśmy do punktu krytycznego, w którym następuje przesycenie? W końcu na samych targach Essen reklamuje się tyle gier, że nie wystarczyłoby nam roku, aby to wszystko ograć. Wniosek taki, że należy zachowywać się bardzo rozsądnie, nie ulegać emocjom i na bieżąco planować rozwój swojej kolekcji; podobnie jak ogrodnik planuje zagospodarowanie poszczególnych grządek. Czekam na Wasze opinie w komentarzach i kończę, bo właśnie dostałem powiadomienie, że rusza jakaś nowa przedsprzedaż 😉